Bywało, że czasami, gdy miałem wolną chwilę, popadałem w stan zadumy. Zastanawiałem się wtedy nad swoim życiem. Dochodziłem do jednego, zawsze tego samego wniosku. Dostrzegałem, że mimo młodego wieku nieźle dostałem w życiu po dupie. Ilekroć zdawałem sobie z tego sprawę, dochodziło do mnie, że jest wiele
osób, których życie było o wiele gorsze niż moje. Odrzucałem
wtedy to użalanie się nad sobą i wyszukiwałem w pamięci
chwile radosne, przyjemne, których na szczęście nie brakowało.
Dziś z perspektywy czasu, który za mną, mogę powiedzieć, że tylko
jedno miejsce wywarło na mnie zdecydowanie największy wpływ.
Wpływ na moje zachowanie, odczuwanie i postrzeganie świata.
Miejsce, które wspominam najmilej. Miejscem tym była ławeczka.
Nasza ławeczka. Tam wszystko się zaczęło i... ale od początku.
Narodziny
Były to czasy, kiedy nie było komputerów a w telewizji dostępne były
tylko dwa kanały. Tak jak moi rówieśnicy większość czasu
spędzałem na dworze. Tworzyliśmy fajną, zgraną ekipę małolatów.
Małolatów z głowami pełnymi pomysłów. Oczywiście do
sztampowych zajęć należała gra w piłkę. Zimą był to hokej
przy użyciu skonstruowanych przez nas kijów, z których największy
i najszerszy miał bramkarz, skrzętnie zastawiając nim całą
bramkę. Podchody, rajdy, nieudolne wymachiwanie rękami i nogami
a’la Bruce Lee, porozumiewanie się własnym “chińskim”
językiem czy układanie scenariuszy do filmów, które mieliśmy
zamiar nakręcić, to tylko nieliczne z naszych pomysłów. Mieliśmy też własną modelarnię w komórce kolegi.
Ławeczka stała się naszym wspólnym domem a my wszyscy jedną wielką rodziną.
W taki sposób upływał nam czas. Wieczorami natomiast zbieraliśmy się na ławce przy bloku
i rozprawialiśmy o tym i tamtym. Ponieważ był to wieczór, nasze
odgłosy czyli piski, wrzaski, czy po prostu mowa głosem
przechodzącym mutację najwyraźniej przeszkadzała lokatorom bo
szybko zostaliśmy z tego miejsca przepędzeni. Nie daliśmy za
wygraną. Znaleźliśmy sobie miejsce położone nieopodal bloków
przy ogrodzeniu przedszkola. Wynajęliśmy inną, solidną ławkę i
tak stworzyliśmy miejsce, które miało się później okazać
punktem spotkań sporej ilości młodzieży nie tylko z naszego
osiedla, ale i całego miasta.
Metamorfoza
Na początku było nas około 15 osób. Dziewczyny i chłopaki. Wszyscy z
jednej ulicy. Codziennie ten sam skład i mnóstwo tematów do
obgadania. Bez, co ważne, żadnych używek, co dzisiejszej młodzieży
może wydawać się dziwne. Siedzenie i bajanie do późnych godzin
wieczornych. Tak leciał nam dzień za dniem, miesiąc za miesiącem,
rok za rokiem. Oczywiście zimą ławeczka zamierała, ale za to
wiosną rozkwitała pełnią życia razem z otaczającą nas
przyrodą. Ani się spostrzegliśmy a było nas dwa razy więcej.
Ktoś przyprowadził kolegę, ktoś inny koleżankę. Grono
“klubowiczów” rosło. Co pewien czas trzeba było się komuś
przedstawiać, ktoś inny przedstawiał się nam. Razem z przybyszami
pojawiały się inne, ciekawe tematy. Tworzyły się nowe znajomości,
przyjaźnie, związki. Ławeczka stała się naszym wspólnym domem a
my jedną wielką rodziną. Ze szczęścia któregoś z nas cieszyli
się wszyscy. Pewnie trudno sobie dziś to wyobrazić, ale zaufanie i
pomoc innym były wtedy czymś naturalnym. Oczywiście zdarzały się
osoby, które do naszej grupy nie pasowały. Ciągle im coś nie
odpowiadało. Swym zachowaniem próbowały świadomie lub też
nieświadomie niszczyć klimat ławeczki. Tacy tam ówcześni
hejterzy. Na nasze szczęście szybko wykruszali się z naszego
towarzystwa.
Wstęp do dorosłości
Nasza ławeczka była nie tylko miejscem spotkań. To magiczne miejsce, w
którym kreśliliśmy wizje przyszłości. Każdy z nas chciał kimś
zostać, osiągnąć sukces. Części z nas nawet się to udało.
Może nie zawsze w kierunkach, które sobie kiedyś zakładaliśmy,
ale sukces to przecież sukces. Części z nas udało się znaleźć
tam swoją drugą połowę, stworzyć wspaniałe, trwałe rodziny.
Dziś ich dzieciaki wchodzą w wiek, w którym my wtedy byliśmy.
Niestety, jak to w życiu bywa, również nam zdarzały się ciężkie chwile.
Najbardziej przykrą była wiadomość o ciężkiej chorobie Szymona.
Spadła ona na nas jak grom z jasnego nieba. Jeszcze przed chwilą
chłopak był z nami, bawił nas swoimi opowieściami, a miał co
opowiadać. Można by rzec dusza towarzystwa, zawsze uśmiechnięty,
zawsze miły, pogodny. Teraz leżał w szpitalu w beznadziejnym
stanie. Pamiętam jak dziś, pierwszą rzeczą, którą każdego dnia
musiałem zrobić, to jak najszybciej dotrzeć na ławeczkę, aby
dowiedzieć się czy z Szymonem lepiej. Później wieczorne dysputy,
codziennie te same. Czy możemy coś jeszcze zrobić, czy odwiedzić
go w szpitalu, co wziąć i kto jedzie? Mimo powagi sytuacji nikt nie
dopuszczał do siebie, że może to źle się skończyć. Wszystko
trwało krótko, może dwa tygodnie, kiedy przyszła wiadomość,
której nikt nie chciał nigdy usłyszeć. Szymon odszedł. Czuliśmy
się wtedy beznadziejnie. Ogarnęła nas złość i bunt. I tylko
jedno pytanie: dlaczego? Pamiętam, że długo otrząsaliśmy się z
szoku. Do większości z nas właśnie wtedy po raz pierwszy dotarło,
co to jest przemijanie i że jest nieuchronne. Jak ważne jest to,
co po sobie zostawiamy. I co to jest pamięć. Od tego momentu minęło
już sporo czasu. Na tyle sporo, że można by zapomnieć. Jestem
przekonany, że w każdym z nas Szymon żyje dalej i żyć będzie,
póki my będziemy o nim pamiętać.
... ideały i wspomnienia zostały
Ławeczka była dla mnie wstępem do życia. Ludzie, których tam spotykałem,
nauczyli mnie odróżniać dobro od zła, piękno od brzydoty,
szczerość od fałszu czy prawość od nieuczciwości. To dzięki
tym ludziom i temu magicznemu miejscu mam okazję kierować się w
swoim życiu takimi a nie innymi wartościami. Być z nich dumnym i
hołdować im, bez względu na to, czy pasują one do obecnego
świata. Takie właśnie wartości będę starał się przekazać
mojej córce. Co z tego wyjdzie czas pokaże. Coś czuję, że nie
będzie jej łatwo wpasować się z nimi do teraźniejszości. Mam
jednak nadzieję, że dzięki właśnie takim wartościom będzie
lepszym człowiekiem, kontynuatorem ideałów ławeczkowej
społeczności.